piątek, 8 marca 2013

najpyszniejsza jajecznica (t2d1)


Dzień zaczynam od najpyszniejszej na świecie jajecznicy. Tak, tak, moja dieta w tym tygodniu będzie nieco bardziej urozmaicona. I dobrze, bo jedzenie samej karkówki wychodzi mi już bokiem. Nie ma się co dziwić- w sumie zjadłam jej przez tydzień ponad 2 kilogramy.
Kiedyś czytałam o pewnym eksperymencie natury socjologicznej o odchudzającym makaronie. Nie wierzycie, że ma taką moc, a to prawda. Okazało się, że grupie osób podawano tylko makaron z sosem pomidorowym i po jakimś czasie uczestnicy eksperymentu zaczęli chudnąć. okazało się, że ta monotonia spowodowała, że nieświadomie brali coraz mniejsze porcje.
Mam wrażenie, że i ze mną i tak by było, po już wczoraj nie czekałam na posiłek, a co więcej nie miała na niego ochoty.
Co nowego w drugim tygodniu?
Przede wszystkim jajecznica, łopatka wieprzowa (jak by mi karkówki było mało :o) ), marchewka, cebula i papryka. No i oczywiście nieśmiertelna karkówka i smalec, dużo smalcu :o) Nie wiem w czym rzecz, ale zjadłam kostkę smalcu i chudnę.
Do tego woda, duuużo wody. Gdy byłam mała babcia mówiła mi, że jak będę dużo pić, to zalęgną mi się w brzuchu żaby. I wiecie co- tak właśnie czułam się w w zeszłym tygodniu wypijając ok 4 litów płynów :o) teraz pijemy co 45 minut, więc mniej, ufff!


dzień ważenia (t2d1)

Nowy tydzień zaczynam wejściem na wagę. Zgodnie z informacją, którą otrzymałam wraz z dietą, przez pierwsze 7 dni powinno mnie ubyć ok 4kg. Waga wskazuje 95,0kg, tak norma przekroczona :o)
Szefowo, melduje wykonanie zadania!!! :o)


Mierzyć się nie mierzę, bo nie sądzę, aby ubyło mi centymetrów w obwodzie.
Warzenie dodaje mi skrzydeł. Idziemy dalej!!!

wtorek, 5 marca 2013

a buuuu (t1d5)

Wszystko było by super, gdyby nie fakt, że czuję się jak rozjechana walcem. Po pierwsze dzięki moim maluchom w nocy spałam może godzinę, bo jednego bolą wyrzynające się zęby, a drugi po prostu ma gorszy okras i się budzi, a do tego to 3 noc z rzędu gdzie snu jak na lekarstwo, więc ledwo się we mnie duch plącze. Po drugie dostałam pierwszy okres od chwili zajścia w ciąże (ałć).
Trzymam się pór jedzenie i picia. Większy kłopot pojawia się w chwili, gdy zaczynam gotować dla innych. Wczoraj udało mi się przygotować naleśniki na słodko i nawet przez myśl mi nie przyszło spróbować, dziś zaś musiałam upiec ciasteczka na wynos (tak to jest jak wszyscy wiedzą, że jesteś w domu) i nie poszło już tak gładko. Jeden przepis był mój sprawdzony, więc robienie na oko nie stanowiło problemu. Drugi zaś był z książki i zaczął się kiepścić, więc musiałam spróbować, uszczknąć nieznacznie. Później gotowałam dla reszty i też odrobinę spróbowałam czy jadalne.
Wiem, że niby to niewiele, bo polizanie końca łyżeczki z sosem z pomidorów nie jest grzechem  biorąc pod uwagę, że wypiłam dodatkową wodę, ale czuję, że coś poszło nie tak i źle mi z tym.
?nauka płynąca z dnia dzisiejszego- w chwilach gdy hormony się włączają, musze używać jeszcze więcej zdrowego rozsądku.
Zaliczyła dziś bardzo długi spacer, zmęczyłam się, więc dobrze. Przynajmniej to dziś zaliczam na plus.
Jutro od rana wracam do ścisłych zasad, nie ma co! :)

poniedziałek, 4 marca 2013

smacznego, czyli karczek w roli głównej (t1d4)

Karczek staje się nudny. Wymieniam ogórka na kapustę pekińską, lepiej smakuje. Porcje małe, ale wystarczają. Najgorszy do przełknięcia jest przykaz zjadania łyżki smalcu do każdego posiłku, zjadam, ale nie będzie mi tego brakować.


Obiecałam sobie, że jeśli będę grzeczna to dziś napije się coli light. Nie mam ochoty, więc pic po to tylko, żeby się napić nie ma sensu. Zostawię ją na gorsze czasy :o)
Sprawdzam co czeka mnie w kolejnym tygodniu. Ciesze się, bo pojawia się bardziej urozmaicone menu- jest jajecznica, łopatka, marchewka, papryka i osławiony karczek. Oby do piątku ;o)

dzień ważenia (t1d4)

Czwarty dzień przede mną, więc z samego rana idę się zważyć. Wchodzę na wagę i nie mogę uwierzyć w to co widzę. Wchodzę raz jeszcze i jeszcze raz, i jeszcze. Waga cały czas pokazuje tą samą wartość. Prawie 4 kilo mniej!! Wiem, że to w większości woda


wzrost: 158 cm
waga: 95,8 kg
obwód klatki: 110 cm (-3)
obwód talii: 121 cm (-1)
obwód bioder: 129 cm (-1)
obwód ud: 64 cm
BMI 38,1






Liczę swoje nowe BMI. I znów miłe zaskoczenie, z otyłości III stopnia wkraczam w otyłość stopnia II. Niby to nic, niby nadal jestem dwa razy większa niż przeciętna obywatelka, ale cieszy mnie, że coś się ruszyło. 
Wiem, że to początek, później nie będzie tak różowo. Ale jeśli będę trzymać się zasad bez wątpienia powolutku schudnę.

Dostaje kolejne wskazówki od Agaty, dietetyka, który przygotował dietę.
Dowiaduje się, że jeśli mam jeść węglowodany (owoce, warzywa, czy inne grzechy) lepiej jeść rano, aby organizm miał czas spalić je do wieczora.
Mam jeść regularnie, nie ważne są stricte co do minuty godziny posiłków, lecz 4 godzinne przerwy między nimi.
Jeśli wpadnie mi w łapki coś słonego muszę wypić więcej wody, także wcale się to nie opłaca, bo i tak piję jej jakieś nies amowyte ilości :o)
Wodę wybierać średnio zmineralizowaną lub mieszać wysoko z nisko nasyconą bo jak się okazuje nadmiar minerałów z wody wcale nie jest dobry, wypłukuje te z naszego organizmu.

Zostaje jeszcze nierozwiązana kwestia ruchu. powinien pojawić się 3 razy w tygodniu. Niestety póki co jedynym ruchem był sobotni spacer, ale to zdecydowanie za mało.

niedziela, 3 marca 2013

ciastka na stół (t1d3)

Weekendy w moim domu maja to do siebie, że są nieprzewidywalne. W sumie co się dziwić skoro mieszkam pod dachem z dwulatkiem o pseudonimie "tornado" i kilkumiesięcznym maluszkiem, z którym też nigdy nic nie wiadomo.

Nie przewidywalna była też niedziela, przez co nie do końca wszystko poszło zgodnie z planem. nie wstaje o 6:30, aby pół godziny przed posiłkiem zażyć Colon. Nie jem pierwszego śniadania o 7:00, a o 8:30. Nie pije 200 ml co pół godziny. Ale i tak najgorszy był wieczór.
Cały dzień robię konfiturę z pomarańczy. Normalnie za każdym razem gdy grzebała bym w garnku coś bym podjadała, lecz dziś udało mi się wytrzymać :o) Później pojawili się goście, na stół wjeżdża miska ciastek owsianych. O mamo, jak ja lubię ciastka zbożowe, to chyba moje ulubione! Udaje się, nie sięgnęłam po nie. Na sam koniec dostaje wielką paczkę wiejskich ciast. O rany, szarlotka, karpatka, i jakiś orzechowiec z masą. A to co? o to jakieś z kremem i ptasie mleczko. Kroje, układam na talerz, pokusa jest olbrzymia, ale udaje się. Na koniec dnia, gdy sprzątam ze stołu ułamuje ćwiartkę ciastka owsianego, zjadam z myślą, że ono jest takie pyszne, najpyszniejsze na świecie... po chwili stwierdzam, ze nie jest. Nachylam się nad talerzem i patrzę na te słodkości co zostały- przechodzi mi przez głowę myśl, że skoro już zjadłam ten kawałeczek, to zjem jeszcze kawalontek szarlotki i orzechowca, bo i tak już dzisiejszy dzień jest nieudany. Po chwili otrząsam się i szybko chowam je do lodówki. Najchętniej wyrzuciła bym je, aby więcej nie kusiły! Rozdrażniona odgrzewam kolację, która powinnam zjeść za ponad godzinę, ale te słodkości wywołały ssanie w żołądku i wolę zejść wcześniej karkówkę niż łazić i nie daj Bóg coś podjadać. Już ok, na dziś już wychodzę z kuchni.

Wiem, że jeszcze tydzień temu gdyby spotkała mnie taka próba, to po pierwsze w kącie, tak aby nikt nie wiedział zjadła bym wszystko, po drugie nie przyznała bym się nikomu, a po trzecie stwierdziła bym, że to koniec diety. Dziś zaś udało się rozegrać nieco inaczej. I nie wstydzę się kawałeczka ciastka owsianego, wiem, że nie powinnam.
Taki sprawdzian był mi potrzebny! A resztę oddałam sąsiadom. Przyjemne z pożytecznym!

sobota, 2 marca 2013

nie jest źle (t1d2)

Dobiega końca drugi dzień diety. Myślałam, że będzie zdecydowanie gorzej. Głód towarzyszy, ale nie jest to przeraźliwe ssanie w żołądku. Wczoraj po 15 siku przestałam liczyć, dziś tak samo,ale co się dziwić jak wypiłam jakieś nie możliwe ilości płynów. Odkrywam, że ziołowa herbata jest dobra na oszukiwanie organizmu, świetnie radzi sobie z głodem.

Dziś robię zakupy, bez problemu mogę się oprzeć słodyczom. Nie wiem ile ważę, bo nie wchodzę na wagę, aby się nie rozczarować.
Póki co jest pozytywnie :o)

piątek, 1 marca 2013

Czas start! (t1d1)


Dzień zaczynam od Colon C. Wsypuję na łyżkę proszek i próbuje połknąć. Po chwili przekonuje się, że to nie był najlepszy pomysł ;o) Trzeba zażywać na raty!


Karczek upiekłam przyprawiając go słodka papryką, kminkiem, czosnkiem i lubczykiem. Ten ostatni z powodzeniem zastąpi sól. Gotowe mięso dziś odsmażam na smalcu i wcinam z ogórkiem. Jestem zdziwiona, że mięso bez soli może być tak smaczne. Zjadam tyle ile wskazuje dieta i idę z kuchni, aby mnie rządne siły nie kusiły.
Wczoraj wizyta u psychologa. Specjalnie czekałam z rozpoczęciem do dnia aż się jej poradzę. Otrzymuje trzy drogowskazy, które mają mi pomóc zmienić myślenie o jedzeniu i diecie:
Po pierwsze metoda małych kroków- wyznaczam sobie małe cele- jeśli przez week end będę grzeczna, to w poniedziałek piję colę light! ;o)
Po drugie ciągła motywacja- moja głowa potrzebuje, musi być mobilizowana, dlatego wyciągam albumu swoje zdjęcia z przed ciąży, chowałam do notesu, aby w chwilach kryzysu móc spojrzeć co chcę osiągnąć.
Po trzecie- małe przyjemności- codzienne nagradzanie się za wytrwałość. Dziś w ramach nagrody  wieczorem zrobię sobie peeling kawowy, będę mieć swoje pięć minut! A reszta niech sobie radzi :o)

Uświadamiam sobie także, po co to wszystko, wyciągam stare spódnice, których nie wyrzuciłam z sentymentu, ale z myślą, że i tak ich nigdy nie założę. Przykładam centymetr. 80cm w pasie, przecież to nie jest nie do osiągnięcia, to realne! Chwytam obrączkę, której już dawno nie noszę, bo za małą i chciałam poszerzać. "Nie " myślę "kiedyś włożę Cie bez poszerzania". Wieszam ją na łańcuszku w kuchni. "masz mi przypominać po co to wszystko"

Do niedawna mój świta był "albo, albo", "zero-jeden", "jest -niema". I tak było za każdym razem gdy pojawiała się dieta. Trzymam się, więc dieta jest, pozwalam sobie na jedne mały grzech, więc diety nie ma, koniec, stop. Dziś wiem, a nie wpadła bym na to sama, bo żyje we własnych ograniczeniach i stereotypach, że jeśli podejmuje się jakiegoś przedsięwzięcia, to porażka jest wpisana o w ogólny rozrachunek, że planując coś i nie biorąc pod uwagę potknięcia skazuję się z góry na moje zero-jeden.Tak więc postanawiam i mówię to głośno, że nawet jeśli jakiś dzień nie będzie zgodny z dietą, to nic, zastanowię się co było nie tak i pójdę dalej! ;o)
I wiem też jak zjeść jeden kawałek czekolady, a nie od razu całą tabliczkę, ale o tym innym razem :)

czwartek, 28 lutego 2013

Pora na zakupy

Dziś czas przygotowań i zakupów. Lista krótka i mało wymagająca. Poluję na karczek, smalec i ogórka.
Przy okazji zastanawiam się, czy coś oprócz ogóra i wstrętnego pomidora mogę jeść. Wpada mi w ręce kapusta pekińska. Biorę, a nóż się przyda. W domu sprawdzam, że pod względem wartości odżywczych są podobne, więc jak będę miała kryzys ogórkowy to będzie jak znalazł.

Pani sprzedająca przynosi mi karkówkę z zaplecza, bo będzie lepsza, więc biorę od razu wielki kawał, raz a porządnie. Obliczyłam, że dziennie będę zjadać ok 300g mięsa, więc porcja którą kupiłam powinna akurat wystarczyć na cały tydzień.
Mam wszystko, bo po wielkich problemach znalazłam także i smalec. Dowiedział się przy okazji od jakiegoś życzliwego, starszego jegomościa, że smalec jest niezdrowy, ze podnosi cholesterol i się po nim tyje. Nie wyprowadzałam go z błędu, bo i tak by mi nie uwierzył ;o)
Wracam do domu. Maluch hops do łóżeczka,  bo go mięsne poszukiwania uśpiły, a ja w te pędy do kuchni, kroić karczek. Taka jestem ciekawa jak duża jest moja dzienne porcja.
Chwytam za nóż, kroje plaster, myślę- jak by co to dokroję, kładę na wadze i co...126g!!!To jakieś żarty! Ej, ej, czyli mam zjeść połowę i być najedzona i szczęśliwa?!?! 


Nachodzi mnie czarnowidztwo, że przecież to niemożliwe, że będę głodna, że to niesprawiedliwe i beznadziejne, że nikt mnie nie rozumie i że wszystko jest przeciwko mnie. Jeszcze jakiś czas temu oddała bym się w pełni swoim złym myślą, ale dziś wiem jak sobie z niemi poradzić, krzyczę na siebie głosem wewnętrznym  że mam się zabrać za siebie i nie marudzić, bo ja już mam nadjedzone na 5 lat do przodu, więc z głodu nie zginę. O dziwo psyche wraca do względnej  równowagi, a każdy następny krojony kawałek wydaje się być większy, mimo, że wszystkie przechodzą kontrole jakości i nie są większe niż wzorzec. 
Mam świadomość, że będę się codziennie ze sobą zmagać, wiem też jaka bywam nie znośna gdy jestem głodna. Będziecie musieli przymykać oko ;o)

środa, 27 lutego 2013

Twarzą w twarz z centymetrem


Jest, już jest, jest moja dieta! :o) Niecierpliwie przeskakuje kolejne linijki w poszukiwaniu pyszności. Kurde, a gdzie czekolada i maślane bułeczki, gdzie ciągnący się ser i majonez?
Samo mięcho i warzywa. Niech i tak będzie :o) Postanawiam zabieram się za siebie ku chwale imperium! :o)
Dla siebie, dla zdrowia, dla lepszej lżejszej głowy i dla moich chłopaków!
Chciała bym już teraz, zaraz za chwilę, ale muszę się przygotować, bez szaleństwa. Tak jak radzi rozsądek a nie emocje.
Zanim zacznę zaprzyjaźniam się z metrem i wagą i mierzę to i owo. Niczym sumita przed walką, dosłownie sumita! ;o)




wzrost: 158 cm
waga: 100,4 kg
obwód klatki: 113 cm
obwód talii: 122 cm
obwód bioder: 130 cm
obwód ud: 64 cm
BMI 40,1




Biorąc pod lupę modelki, to sądzę że większość ma taki obwód w pasie co ja w udzie, rany julek, narozrabiałam mocno tak tyjąc.
Zaczynam dietę z poważną otyłością i celem 17kg do wakacji! Bo dziś bikini to raczej założyć bym się  nie odważyła :o) Mam zamiar ważyć, mierzyć i liczyć co 4 dni, aby znów nie mieć wraże nią  że wszystko na tym świecie stoi w miejscu, szczególnie moja waga.


Lista zakupów na jutro jest krótka: karczek, smalec, ogórki, Tak, tak smalec, taki prawdziwy z prosiaka! :o) W diecie są pomidory, ale ja ich nie lubię od urodzenia. Jezusicku, nic mnie tak nie obrzydza jak pestki po krojeniu pomidora na desce, bleee! 
Do tego mikroelementy i błonnik w tabletkach.
Dietę zaczynam w piątek i nie dla tego, ze to 1 marca, ale do tego czasu wszystko sobie przygotuje.
Teraz pomyślę o ćwiczeniach, bo pchanie wózka z pięciomiesięcznym maluchem to trochę mało.

May the Force be with me!

Dzień dobry dieto!


Źle ze mną, bardzo źle. Ostatnio czas odbił się na moim ciele tłustym piętnem. No, ale co się dziwić, dwoje dzieci, dwie ciąże czyli dwukrotne puszczone hamulce.
W ciąży jem za dwoje, troje, ośmioro  kurde, za cały pułk wojska, który noszę w sobie. Jem, to jedyna przyjemność. Bolą nogi, więc jem, nie podobam się sobie, więc jem, tyje, więc co robię- tak, tak- JEM JEM i JEM!!! Nie ograniczam się, bo to jedyny moment kiedy nikt mi nie powie kategorycznie dość, nikt nie zagląda do talerza, a nawet jeśli to robi, to nic nie powie, bo wie, że zaraz się rozbeczę (ach te ciążowe hormony!)
Efekt taki, że przekroczyłam magiczny stan trzycyfrowy na wadze. Mówię sobie, to na pewno woda. Rodzę, trochę mnie ubywa, ufff.
Każdego dnia wchodzę na wagę z nadzieję, że ubyło jeszcze więcej. I co? i pewnego dnia staje i nie idzie dalej. Dupa, koniec! Waga lewituje wokół magicznej setki, raz ciut mniej, raz ciut więcej. A niech to szlag j, pewnie waga się popsuła. Niestety, to nie waga, to ja!

Liczę swoje BMI, czyli magiczny wskaźnik, którego nikt nie rozumie, ale wszyscy będący na diecie o nim mówią. Okazuje się, że wynosi 40. To już nie przelewki, to poważna otyłość. Wpadam w wir internetowych portali o diecie, może Dukan, może dieta grupy krwi? Zaczynam od poniedziałku, trzymam się chwilę, dosłownie dzień, dwa, później idę na zakupy i nie mogę się pohamować  kupuję czekoladę, albo dwie, zjadam w drodze do domu, żeby nikt się nie zorientował. Przecież mogę zacząć znów od nowa. I tak w koło Macieju! Mam siebie dość!

Jest kiepsko, nie mam co na siebie włożyć i nie jest to zwykłe narzekanie, ale sytuacja krytyczna. Rozmiar 50, czasem 52 nieczęsto występuje w sklepie. Moje życie to błędne koło- a buu jestem gruba, jest mi źle, więc idę poszukać lekarstwa na smutki w lodówce! Wiem,zjem sobie kromkę z szynką, albo nie, lody i czekoladę, a może frytki i rybę. Mam lepszy pomysł- zjem to wszystko na raz!
Kurde mam coś z głową! To nie jest normalne! Idę do psychiatry. Miła starsza pani, mówi, że kłopot jest i to sporych rozmiarów, ale ona nie pomoże nie chce dawać leków, za to daje numer do psychologa.
Dzwonie, umawiam się, ale cały czas zastanawiam się, czy dobrze robię, czy jest mi to potrzebne. sama sobie jakoś poradzę, zuch dziewczynka. Szkoda tylko, że do tej pory jakoś ten zuch przegrywał.
Pierwsze spotkanie wyłam jak dziecko opowiadając kolejne sytuacje z dzieciństwa. Na drugim było już lepiej. Diagnoza- duże dziecko swoich rodziców szukające przyjemności w jedzeniu, a do tego obżarstwo kompulsywne, wszystko się zazębia. Taka prawda, jem gdy mi smutno i źle i gdy są kłopoty i nerwy, bo to taka ucieczka. Lubię jeść, bo to miłe, nie ma nic przyjemniejszego niż rozpływająca się w ustach czekolada, chrupiąca bułka z pasta jajeczną lub żurek z ziemniakami. 
Biorę się za siebie. Najpierw rozprawiam się z nerwami, później ze złością. Znajduje sobie hobby, które bardzo mi pomaga i walczę ze swoją głową. Terapia trwa i przychodzi moment diety.

Dzięki diabelskiemu medium w postaci FB znajduje informacje, że wśród osób które znam jest świeżo upieczony dietetyk. Piszę i proszę o pomoc. Pomoże, zdalnie, rewelacja! :o)

Tak oto zaczynam moja przygodę z dietą! :)